Bóg jest tam gdzie Ty!

Bóg jest tam gdzie Ty!

„[…] Zaprawdę, Pan jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem” (1 Mojż. 28, 16)

„A oto Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata” (Mat. 28, 20)

Polebridge, Montana, na końcu świata – wydawało się, że wylądowaliśmy pod takim właśnie adresem. Od granicy kanadyjskiej dzieliło nas kilka kilometrów, a od najbliższej drogi asfaltowej i linii elektroenergetycznej – osiemdziesiąt. Nasza dzika dolina jest mało zaludniona, dlatego wypadek czy uraz mogą stanowić poważne zagrożenie dla ludzkiego życia. Bywa, że przez dłuższy czas – przez wiele godzin, a nawet dni – nikt tędy nie przejeżdża. Tym sposobem jesteśmy nieustannie zależni od Boskiej Obecności, a On nas nigdy nie opuszcza!

Jesień w górach jest porą pełną pięknych, chłodnych, ale suchych i fantastycznie kolorowych dni. Właśnie jednego takiego kolorowego dnia Sally miała z chłopcami w domu lekcje, a ja wybrałem się na ścinkę drewna na opał. Nauczony doświadczeniem, postanowiłem zgromadzić zapas nie tylko na nadchodzącą zimę, ale zawsze utrzymywać zasób drewna na kolejne dwa lata. Chciałem być przygotowany na wypadek, gdybym doznał jakiejś kontuzji albo zachorował i stał się niezdolny do fizycznej pracy; dwuletnia rezerwa wystarczyłaby, by zapobiec ewentualnemu kryzysowi.  Zatrzymałem samochód przy drodze, w dolinie jeziora Teepee, w re-| jonie, gdzie wcześniej tej jesieni zauważyłem martwe drzewa.

Gdy parkowałem samochód, dostrzegłem, że na grzbiecie niewielkiego, może l dziesięciometrowego wzniesienia, znajduje się powalone drzewo, które Inklinowało się między dwoma innymi drzewami. Miało niecałe pół metra średnicy, było szare, martwe i suche. Zarezerwowałem na nie miejsce i zająłem się pozostałymi drzewami, po które przyjechałem.  W końcu wspiąłem się na ów niewielki stok i ustawiłem pod upatrzonym drzewem. Zacząłem ciąć od wierzchołka w kierunku pnia, odcinając czterdziestocentymetrowe kloce, przeznaczone do naszego pieca. Każdą część, która spadła na ziemię, ostrożnie spychałem nogą, przez co staczała się w dół zbocza i zatrzymywała obok samochodu. Ten system pracy był świetny i chociaż musiałem stać na skraju zbocza, do wykonania całej operacji miałem wystarczająco dużo miejsca, więc nie było się o co martwić.

W końcu dotarłem do zaklinowanego odcinka drzewa. Przystępując do cięcia, które miało ostatecznie uwolnić pień, coś mnie tknęło, że powinienem stanąć z drugiej strony drzewa. Uznałem, że to nierozsądne, bo przecież do tej pory mój system ścinania drzewa funkcjonował bez zarzutu.  Jednak wcześniej tego poranka prosiłem Pana o prowadzenie; pragnąłem, by był moim stałym Towarzyszem i obiecałem, że będę posłuszny Jego wskazówkom. Tknęło mnie po raz kolejny. Tym razem przerwałem pracę. „ Panie, czy to Ty? Chcesz, żebym stanął po drugiej strome drzewa?” Tak, Jim – otrzymałem wyraźną odpowiedź. „Dobrze” – zgodziłem się, ustawiając się po drugiej stronie drzewa, choć nie omieszkałem dodać, że to raczej niedorzeczne.  Dokończyłem cięcie, które rozpocząłem po drugiej stronie drzewa i ze zdumieniem patrzyłem jak kilkusetkilogramowy pień wystrzelił w kierunku, gdzie wcześniej stałem.

Nie zdawałem sobie sprawy, że drzewo, upadając, mogło uwięznąć między dwoma pozostałymi w tak silnym naprężeniu, że stało się wyrzutnią czekającą tylko na uwolnienie moim ostatnim fatalnym cięciem.  Zrobiło mi się słabo, gdy uzmysłowiłem sobie siłę uderzenia, która by mnie spotkała, gdybym nie zmienił miejsca. Energia kinetyczna pnia zamieniłaby się na miażdżący cios w moje kolana i katapultowałaby mnie z krawędzi stoku. Prawdopodobnie na skutek uderzenia i upadku z wysokości dziesięciu metrów, z wciąż uruchomioną w rękach piłą, zginąłbym na miejscu. Jeśli nawet bym przeżył, szansa na to, że ktoś mógłby mnie odnaleźć, była nikła. Nikt dokładnie nie wiedział, gdzie jestem.

Nie miałem wątpliwości, że Bóg uchronił mnie co najmniej przed poważnymi obrażeniami, a najprawdopodobniej – przed śmiercią. Nauczyłem się, że Bóg jest przy mnie nawet w dzikiej dolinie, gotów do pomocy, zanim ja sam zdołam się zorientować, że ta pomoc jest mi potrzebna. W drugim rozdziale Listu do Efezjan czytamy: „Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę, i to nie z was: Boży to dar” (w. 8). Łaska jest nieustanną Bożą obecnością w życiu człowieka, która ciągle o niego zabiega, zachęca i zaprasza, starając się ratować go przed nim samym. Jeśli tylko człowiek usłucha, Duch Święty poprowadzi go, umocni i ochroni.  Skoro to wszystko leży w gestii Boga, jaka jest moja rola?

Muszę być gotów bezustannie poddawać się działaniu Ducha Świętego. Na tym polega wiara! Jest świadomą decyzją o współdziałaniu z Bogiem, a różnica między wiarą a jej brakiem jest tak kolosalna, jak różnica między ciężkim upadkiem ze stromego zbocza a utrzymaniem się na nogach u boku Boskiego Pomocnika.  Park Narodowy Glacier i przylegające do niego tereny mają najliczniejszą z czterdziestu ośmiu kontynentalnych stanów populację niedźwiedzia grizzly. Każdego roku słyszy się historie o niedźwiedziach atakujących turystów w parku. Jak wiadomo, niedźwiedzie nie korzystają z map topograficznych, bo gdyby tak było, zauważyłyby, że przekraczając rzekę opuszczają teren Parku Narodowego Glacier i wkraczają na teren Służby Leśnej Stanów Zjednoczonych, która z kolei graniczy z naszą posiadłością.

Wytyczone przez człowieka granice nic nie znaczą dla zwierząt, które potrafią być zupełnie nieprzewidywalne.  Gdy wyprowadziliśmy się w góry, osiedlając się w sąsiedztwie tych wspaniałych zwierząt, przyjaciele poważnie sugerowali nam, że powinniśmy się uzbroić na wypadek zagrożenia ze strony tych dzikich stworzeń. Odrzuciłem ten pomysł. Nie wierzyłem, że ten sam Bóg, który nas tutaj przyprowadził, pozwoliłby, żeby zaatakował nas i pożarł jakiś niedźwiedź. Byłem spokojny, bo wiedziałem, że Pan będzie ze mną – to Jego łaska przyprowadziła mnie i Sally do tej dzikiej doliny.  Przystosowanie Sally do naszych futrzastych sąsiadów sprawiało trudności.

Gdy była dzieckiem, starsi bracia żartowali sobie, strasząc, że pod jej łóżkiem mieszka niedźwiedź, który wyskoczy i ją złapie. Sally żyła w strachu przed tym zagrożeniem, dopóki nie stała się na tyle duża, by zrozumieć głupotę takiego wymysłu. Tak czy owak, moja droga żona przybyła do Montany z wieloletnim i głęboko zakorzenionym strachem przed niedźwiedziami.  Problem polegał na tym, że niedźwiedzie w Montanie nie były czystą dziecięcą fantazją, a dla Sally stanowiły wręcz mroczną rzeczywistość. I choć najprawdopodobniej nie wyskoczyłyby spod łóżka – czego Sally obawiała się przez całe dzieciństwo – mogły wyjść, a ściślej mówiąc wychodziły z lasu bez najmniejszej zapowiedzi. Tylko ci, którzy spotkali niedźwiedzie na wolności, zdają sobie sprawę, jak bezgłośnie te potężne zwierzęta potrafią poruszać się po lesie.  Trudno jest uporać się z zakorzenionymi lękami, a jeszcze trudniej, gdy rzeczywistość pokazuje, że nie są one bezpodstawne. Sally musiała pokonać swoje lęki, a to była prawdziwa walka.

Przeczytała, że „[…] doskonała miłość usuwa bojaźń […]” (I Jana 4, 18), a także: „[…] Ja, Pan, będę ich Bogiem […]. Zawrę z nimi przymierze pokoju, wytępię z ziemi drapieżne zwierzęta, tak że będą bezpiecznie mieszkać nawet na pustyni i spać w lasach” (Ez. 34,24-25). Stare lęki odnawiały się wielokrotnie, nie tracąc nic na swojej prawdziwości, a jedyną ucieczką dla Sally było poddać je Bogu i zaufać swojemu wiernemu Towarzyszowi. Powoli uczyła się, że tam, gdzie jest Bóg, lęk jest niepotrzebny. Walka ze starymi skłonnościami toczyła się do dnia, w którym Sally stanęła twarzą w twarz ze starą „zmorą”.  Znajomi powiedzieli, że tej wiosny w naszym rejonie krąży niedźwiedzica z trzema młodymi.

Ponieważ trojaczki są trochę bardziej niezwykłe od bliźniąt, mieliśmy nadzieję, że uda się je zobaczyć. Podczas jednego z porannych nabożeństw przedłożyliśmy swoje pragnienia Panu, prosząc, by trafiła nam się możliwość zobaczenia niedźwiedzicy i jej niedźwiadków. Sally naturalnie nie omieszkała prosić o bezpieczeństwo.  Po zakończeniu nabożeństwa zobaczyliśmy, że na niskim drzewie, w odległości około pięciu metrów od naszego okna, jest mały niedźwiadek. Zapewne gdzieś w pobliżu znajdowały się dwa pozostałe wraz z matką. Wypatrując uważnie przez okno, dostrzegliśmy wreszcie niedźwiedzicę, która poruszała nosem, analizując dochodzące ją zapachy. – Patrzcie – powiedziała Sally – założę się, że poczuła gofry! Faktyczne! Oniemieli z wrażenia, patrzyliśmy jak niedźwiedzica stanęła na czterech łapach i wolnym krokiem zaczęła zbliżać się do naszej werandy.

Ponieważ poranek był wiosenny i ciepły, drzwi z siatką przeciwko owadom były jedyną przeszkodą, przez którą niedźwiedzica, gdyby tylko zechciała, mogła wejść prosto do naszego domu.  Sally przezornie podbiegła w kierunku drzwi wejściowych, żeby je zamknąć. Jednak gdy znalazła się przy drzwiach, niedźwiedzicy tam nie było. Otworzyła więc siatkę i wyjrzawszy, zobaczyła jak zwierzę wspina się przez poręcz naszej werandy. Przecież nic nie stało na przeszkodzie, żeby niedźwiedzica kulturalnie weszła po schodach, ale najwidoczniej wolała wspiąć się po poręczy. Zresztą, mało kto ma odwagę zarzucić niedźwiedziom brak manier. Sally cofnęła się, przymykając za sobą tylko siatkę; ostatecznie nie zamknęła drzwi.

Chłopcy i ja patrzyliśmy z rozdziawionymi ustami na Sally stojącą w drzwiach, do których podchodzi zwierz. Moja żona, stojąc naprzeciwko niedźwiedzicy, od której dzieliła ją zaledwie siatka przeciwko owadom, wyglądała jak zahipnotyzowana! Obie panie taksowały się wzrokiem.  – Jejku! – przemówiła w końcu Sally. – Jakie ty masz błyszczące futro! Jaka jesteś śliczna! Sally przymilała się niedźwiedzicy! Nie mogłem w to uwierzyć. A niedźwiedzicy najwidoczniej się to spodobało. Sally dalej ciągnęła swoje pochwały, podziwiając u niedźwiedzicy wszystko, począwszy od dziesięciocentymetrowych pazurów, a skończywszy na wielkich zębach, którymi zwierzę nie omieszkało się pochwalić. – Chodźcie tutaj, chodźcie! Zobaczcie ją! – zawołała do nas. My jednak nie bardzo się paliliśmy, żeby podejść bliżej. Chwilę później zwierzę wróciło na cztery łapy i opuściwszy naszą werandę przez balustradę, zebrało swoje potomstwo i oddaliło się w celu realizacji kolejnego punktu porannego programu. Do świadomości Sally nagle dotarło, co zrobiła. Odwróciła się w moim kierunku i zawołała: – Jestem wolna! Jestem wolna!  Była wolna! Porzuciła swoje stare lęki. Gdy później rozmawialiśmy, zapytałem ją, jak to się stało, że tak zareagowała na niedźwiedzicę. Wytłumaczyła rzeczowo, że skoro niedźwiedzie przyprowadził Pan, to wiedziała, że jest bezpieczna. Sally, dzięki Bożej łasce, stała się wolna.

Była naprawdę wolna! Podczas tej próby wspierała ją bezustanna Boża obecność. A zwierzaki odwiedzały nas jeszcze nie raz, przez co mieliśmy okazję nawiązać trwałą przyjaźń z jednym z niedźwiadków, ale to historia na zupełnie inną książkę.  To doświadczenie na zawsze zmieniło stosunek Sally do niedźwiedzi. Pozwólcie jednak, że zapytam: czy tego dnia Bóg przybliżył się do nas i dokonał cudu?, czy może Sally zwyczajnie uświadomiła sobie Jego ciągłą obecność? Przyjaciele, świadomość nieustannej Bożej obecności wokół nas jest tym, co otwiera serce, które wtedy zaczyna widzieć i rozumieć niezwykłe Boże działanie dla naszego dobra.  Większość z nas wyobraża sobie Boga, który siedzi na niebieskim tronie i nakłania w kierunku człowieka ucho, od czasu do czasu wpływając na wydarzenia w jego życiu jako odpowiedź na zanoszone modły.

Większość z nas widzi Boga trzymającego się na dystans i przypominającego ziemskich monarchów, którzy przychodzą z pomocą w razie potrzeby, ale rzadko mieszają się z pospólstwem. Wystarczy udać się do kraju, gdzie wciąż panuje ustrój monarchiczny i porozmawiać z poddanymi, żeby się przekonać, że bliska obecność rodziny królewskiej rodzi w nich uczucie skrępowania.  Gdybyśmy potrafili czytać w ludzkich sercach i myślach, podobnie odkrylibyśmy, że wiele, o ile nie większość ludzi czuje się skrępowana na myśl o wszechobecnym Bogu. Uzmysłowienie sobie rzeczywistości, w której Bóg jest stałym Towarzyszem człowieka, pociąga za sobą zmianę postawy i zachowania. Zachowanie, które mogłoby się zdarzyć pod nieobecność króla, w jego obecności się nie zdarza. W końcu to jest zupełnie naturalna postawa człowieka, który zdaje sobie sprawę, że znajduje się w towarzystwie kogoś większego. Dlatego ci, dla których takie otoczenie jest krępujące, niewygodne i nie chcą trzymać się szlachetnych zasad, oddalają się od króla.  Bez względu na to, jak bardzo grzesznik chciałby uniknąć Boga lub zaprzeczyć Jego istnieniu, nie jest w stanie się przed Nim ukryć.

Gdy Adam i Ewa zgrzeszyli, w panice próbowali schować się przed Stwórcą. Ale Bóg ich nie zgładził. Odszukawszy Swoje dzieci, nadal troszczył się o nie i miłował je. Człowiek może jedynie otępiać swój umysł alkoholem, narkotykami, niemoralnością, materializmem czy rozmaitymi teoriami, ale nie dokona tego, co niemożliwe: nie ukryje się przed Bogiem. W Biblii czytamy o wielu ludziach, którzy próbowali uciec przed Bogiem – choćby Adam i Ewa, Paweł czy Jonasz – i żadnemu z nich się nie udało! W Piśmie Świętym jest napisane: „Dokąd ujdę przed duchem twoim? I dokąd przed obliczem twoim ucieknę?” (Ps. 139, 7).  Biblia mówi, że Bóg nie ma względu na osoby, czyli nie traktuje jednych lepiej, a drugich gorzej. Bóg nie faworyzuje. Często słyszy się: „O, gdyby Bóg przemówił do mnie tak, jak w czasach biblijnych, wszystko byłoby prostsze!”. Przyjaciele, dziś wcale nie jest trudniej!

Skoro Enoch, Eliasz i Paweł mogli chodzić z Bogiem, my też możemy! Jeśli Bóg pragnie spędzać każdy dzień z Jimem Hohnbergerem, jednym z najbardziej opornych uczniów i upartych ludzi na ziemi, i jeśli chce prowadzić człowieka O tak przekornym i nieustępliwym charakterze jak mój, to bez wątpienia pragnie być także twoim Przewodnikiem i Towarzyszem!  Skoro to takie proste, dlaczego tak się zmagamy? i dlaczego tak niewielu ludzi odnajduje w Bogu stałego Towarzysza? Problem tkwi w naszej postawie. Opieramy się kierownictwu miłującego Ojca Niebieskiego, ponieważ przywykliśmy do samodzielnego kierowania własnymi sprawami.

Brak nam postawy Samuela, który powiedział: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha”. Oto postawa całkowitej zależności i zaufania do Przewodnika, który widzi i wie to, czego my nie widzimy i nie wiemy. Niechęcią do słuchania głosu Bożego pozbawiamy się Jego przewodnictwa, a brak uległości wobec tego głosu sprawia, że życie chrześcijańskie staje się uciążliwe.  Nawet gdy chcemy uwrażliwić się na głos Ducha Bożego, zwykle i tak odrzucamy Jego prowadzenie, bo przywykliśmy do trzymania spraw we własnych rękach. O mały włos, a ja sam, skłonny do ufania własnemu rozsądkowi, nie posłuchałbym Bożej podpowiedzi i przypłacił tę skłonność utratą piękna, które dane mi jest oglądać.

Kilka lat temu jechałem na Nowej Zelandii furgonetką; siedziałem obok kierowcy jako pasażer. Ponieważ Nowa Zelandia jest krajem przepięknym, podziwiałem po drodze widoki gór, gospodarstw i stad owiec. Nagle usłyszałem, jak Duch spokojnym i cichym głosem każe mi za-I mknąć oczy i przez chwilę odpocząć. Ponieważ była dziesiąta trzydzieści rano, odsunąłem tę myśl, bo jak zwykle wydawało mi się, że wiem lepiej niż Pan Bóg. Czy zdarzyło się wam podobnie zareagować na Boże wskazówki? Chwała Bogu, że nie dał mi spokoju po tym, jak Go zignorowałem, ale ponownie ponaglił, żebym przymknął oczy i odpoczął. Może nie jestem pojętnym uczniem, ale w końcu coś do mnie dociera i dlatego przypomniawszy sobie historię z drzewem, które o mały włos nie pozbawiło mnie życia, skłoniłem się do posłuchania tej podpowiedzi.  Przymknąłem powieki i oparłem głowę o zagłówek, w dalszym ciągu wątpiąc w sens tej podpowiedzi. A tu BUM! TRZASK! Pokrył mnie deszcz drobnych kawałków czegoś, co jeszcze przed chwila służyło jako przednia szyba samochodu!

Ze zbocza oderwał się odłamek skalny i uderzył w szybę, na wysokości mojego nosa! Ponieważ to nie była szyba klejona warstwowo, rozpadła się na drobniutkie kawałki, które utknęły mi we włosach, wbiły się w koszulę, wpadły do uszu, a nawet do nosa.  Drżałem. Wiedziałem, że Bóg po raz kolejny uchronił mnie przed poważnymi obrażeniami. Ocalił mój wzrok! Jakiemuż Bogu służymy! Wzdrygnąłem się na sarną myśl, że mało brakowało, a znów zignorowałbym Jego prowadzenie. Siedząc z wciąż zamkniętymi oczyma, dziękowałem Bogu, że jest moim wiernym Towarzyszem. Mam wobec Niego ogromną wdzięczność za to, że nie jest biernym obserwatorem, ale czynnym uczestnikiem moich wszystkich problemów i codziennych zajęć.  Jezus pragnie pilotować moją i twoją pielgrzymkę na tej ziemi. Możemy na Niego liczyć, bo On jest wszędzie tam, gdzie my!

Bóg może dokonywać cudów w życiu człowieka, ale człowiek musi być przekonany o stałej Bożej obecności w swoim życiu. Tak było w przypadku trzech hebrajskich jeńców, o których opowiada trzeci rozdział Księgi Daniela. Zostali wezwani na uroczystość poświęcenia wielkiego złotego posągu postawionego przez króla Nebukadnesara. Wszyscy zebrani mieli pokłonić się posągowi króla i wszyscy – za wyjątkiem Szadracha, Meszacha i Abed-Nego – tak uczynili. Rozwścieczony władca uznał postawę trzech młodzieńców za jawny bunt i zagroził, że jeśli nie okażą posłuszeństwa, zginą w mękach. Mieli zostać związani i wrzuceni do pieca ognistego, by umrzeć w płomieniach i stać się przykładem tego, co dzieje się z ludźmi, którzy odmawiają posłuszeństwa królowi.

„Jeżeli nasz Bóg, któremu służymy, zechce nas wybawić z rozpalonego pieca, może nas wyratować z twej ręki, królu” – odpowiedzieli spokojnie Hebrajczycy (Ks. Daniela 3).

Położenie, w jakim się znaleźli, nie wywołało u nich rozpaczy czy strachu. Mieli spokojną i niezachwianą wiarę w to, że Bóg będzie z Nimi. A król tak bardzo się rozgniewał, że kazał rozpalić piec mocniej niż kiedykolwiek i wrzucić do niego owych trzech młodych ludzi. Pochopne i aroganckie postępowanie króla – skutek nieokiełznanego charakteru, który zawsze stawiał na swoim – kosztowało go życie kilku najsilniejszych żołnierzy, którzy ponieśli śmierć od ognia przy wrzucaniu jeńców do pieca. Król nie cieszył się długo z triumfu nad trójką „bezczelnych” Hebrajczyków. Spojrzawszy na piec, zawołał: „[…] Oto ja widzę czterech mężów chodzących wolno w środku ognia i nie ma na nich żadnego uszkodzenia, a wygląd czwartej osoby podobny jest do anioła” (Dań. 3, 25). Dopiero wtedy, gdy ci młodzi ludzie znaleźli się w sytuacji kryzysowej, Bóg postanowił wspierać ich, prowadzić i chronić w sposób widzialny; faktycznie jednak był z nimi przez cały czas, od samego początku! Dzisiaj Niebo nie znajduje się dalej niż wtedy; ale Bóg niewiele może zrobić dla człowieka, który traci poczucie nieustannej zależności od Niego.

Historia trzech hebrajskich młodzieńców jest niezwykle wyrazistą ilustracją życia opartego na wierze. Oni cały czas polegali na mocy pochodzącej z zewnątrz, bezustannie poddając się cichemu głosowi Towarzysza swojej wędrówki. Ja także doświadczyłem mocy wszechobecnego Boga i Jego ochronnej ręki w czasie powstawania tej książki. Ta jesień była wyjątkowo mokra i obfite opady deszczu mocno nasączyły grunt. W noc poprzedzającą nasz wylot do Dallas deszcz zamienił się w śnieg i do rana spadło około trzech centymetrów śniegu. Niestety, mokra żwirowa droga zamarzając zamieniła się w śliską masę lodu, kamieni i śniegu.  Ponieważ żyjemy z dala od cywilizacji, chcąc zdążyć na poranny lot musieliśmy wyruszyć z domu jeszcze przed świtem. Tego dnia byliśmy w drodze już o godzinie 4.30 rano; jechaliśmy dobrze nam znaną, mało uczęszczaną drogą „ku cywilizacji”.

W pewnym momencie weszliśmy w ostry, pochyły zakręt w kształcie końskiej podkowy i samochód wpadł w poślizg. Tak się składa, że samochodu z napędem na cztery koła i nieblokującymi się hamulcami nie zarzuca na boki, tylko pojazd jedzie prosto przed siebie i nie ma szans, żeby nad nim zapanować. Na nieszczęście w tamtym miejscu „prosto przed siebie” oznaczało dość bliskie spotkanie z ogromnymi topolami.   Gdyby jednak udało się uniknąć tego spotkania, wcale nie skończylibyśmy lepiej, bo zbocze drogi było strome, a to oznaczało, że nasz Ford Explorer będzie dachował wprost do płynącego na dole potoku.

Oczyma wyobraźni już widziałem zderzenie z drzewami i eksplozję poduszek powietrznych. Zdążyłem tylko zawołać: „NIE! PANIE!” i zaczęliśmy z prędkością 60 km/h zjeżdżać z drogi. Nagle Explorer zatrzymał się i stanął nieruchomo na stromym zboczu. Drzwi po stronie Sally dzieliło zaledwie kilka centymetrów od drzew. Zabrałem latarkę i ostrożnie wysiadłem z samochodu, żeby ocenić nasze położenie. Pojazd był tak mocno nachylony, że jedno z kół właściwie wisiało w powietrzu.  Poszedłem w kierunku drogi, żeby przeanalizować ślady kół: z ludzkiego punktu widzenia nie byłem w stanie wyjaśnić tego szczęśliwego biegu wydarzeń.

Koła były skierowane prosto na drzewa, a jednak coś lub ktoś w ostatniej chwili pchnęło nas w bok. Nie było tam żadnej naturalnej przeszkody, a zbocze powinno było jeszcze bardziej pchnąć nas na drzewa. Ocalił nas Wszechobecny Bóg. Kilka godzin później, gdy pomoc drogowa wyciągnęła samochód spod drzew, odkryliśmy, że nie ma na nim nawet najdrobniejszej rysy.  Każdy z nas, nie wyłączając mnie, musi modlić się o pełniejszą świadomość Bożej obecności i pielęgnować ją, a wtedy wzrośnie szansa na to, że odpowiemy na Boże sygnały, gesty, i prowadzenie. Świadomość Boskiej obecności sprawi, że serce znacznie chętniej będzie się z Nim łączyć, coraz lepiej Go poznawać, a wiara, miłość i doświadczenie udoskonalą nasze współdziałanie z Bogiem. Jednak dodam, że wyrwanie się z potrzasku czasów, w których żyjemy, wymaga ogromnej odwagi.  Jednym z najbardziej ujmujących imion Jezusa Chrystusa w Biblii jest imię „Emmanuel”, co oznacza „Bóg z nami”.

Musimy sobie uświadomić, że Bóg nie jest istotą, która zamieszkuje odległe przestworza i od czasu do czasu spogląda w dół, na człowieka. Nie! Jezus odchodząc z ziemi obiecał posłać Pocieszyciela, Ducha Bożego, aby zawsze nam towarzyszył. To dla mnie wielka pociecha. Dzisiaj już nie modlę się do Boga mieszkającego „daleko, daleko stąd”, ale widzę w Nim swojego stałego Towarzysza – bo Nim jest!