Pomoc Boża w trudnych latach

Pomoc Boża w trudnych latach

„Pan stanie si ę schronieniem uciśnionemu, schronieniem w czasie niedoli” (Ps. 9,10).

WSTĘP
Skończyła się pierwsza wojna światowa. Pochłonęła miliony istnień ludzkich, pozostawiając rozpaczające wdowy, nieszczęsne sieroty i nie­utulonych w żalu rodziców. W Rosji wybuchła wojna domowa, niosąc kolejne ofiary, spustoszenie, głód, nędzę i choroby. Lud Boży znowu się rozproszył, skazany na niedostatek i wielką biedę. A jednak trzoda Chrystusowa z każdym rokiem się powiększała.
W latach: 1922, 1924 i 1928 odbyły si ę Wszechzwiązkowe Zjazdy Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego w Rosji. Zjazdy odbyły się też na Kaukazie, Ukrainie i Syberii.
Tymczasem na horyzoncie kolejny raz zbierały si ę, potężniejąc z każ­dym dniem, czarne chmury prześladowań. W1930 roku zaczęły się aresztowania, którym już nie było końca. Według relacji brata Grigoriewa, aresztowano 150 kaznodziejów i starszych zboru oraz ponad 3000 członków Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego.
Ciężko by ło ludowi Bożemu w tamtych latach. Wielu adwentystów zostało pozbawionych praw obywatelskich, co oznaczało, że nie mieli tak­że prawa do pomocy medycznej i kartek na chleb, prawa głosu i prawa do pracy. Niewiele było rodzin wierzących, których nie dotknęłyby aresz­ towania. Zatrważająco rosła liczba wdów i sierot.
Mijały lata cierpień, rozstań i bólu. Kaznodzieje przebywali w wię­zieniach, podobnie jak brat Lebsak.
Nadejdzie jednak dzień, kiedy wszystko zostanie odkryte przed Sę­dzią Wszechświata. „To wyjdzie na jaw w jego dziele; dzień sądny bowiem to pokaże, gdyż w ogniu się objawi, a jakie jest dzieło każdego, wypróbu­je ogień”(l Kor. 3,13

INTERWENCJA BOGA

Dni upływały na katorżniczej pracy, ale żaden z braci nie skarżył się i nie narzekał na los. Gotowi byli pracować jeszcze ciężej, żeby tylko mieć możliwość służenia Zbawicielowi i zbierania się w soboty dla chwały Jego imienia.
Któregoś dnia w siedzibie rady wiejskiej wywieszono ogłoszenie o tym, że w niedzielę zbierze się sąd społeczny, by zająć się sprawą ad­wentystów. Przyszli wszyscy mieszkańcy kołchozu. Zebranie sądu odby­wało się w sali budynku, który był jeszcze w stanie budowy. Wniesiono tam ławy i stół, który przykryto czerwonym płótnem. Oskarżeni siedzieli w kąciku i gorąco się modlili: „Zmiłuj się nade mną, Panie, spojrzyj na utra­ pienie moje spowodowane przez tych, którzy mnie nienawidzą” (Ps. 9,14). Twarze kołchoźników były zacięte i bezwzględne. Nie należało się po tych ludziach spodziewać współczucia czy litości, mimo że od lat byli sąsiada­mi naszych braci, razem się wychowywali, razem pracowali.

Wystąpienie przewodniczącego sądu było długie i przeplatane po­gróżkami. Na niewinnych braci posypał się grad fałszywych oskarżeń i po­ mówień. Przewodniczący dowodził, że adwentyści, obchodząc jako swo­ je święto sobotę, łamią dyscyplinę pracy. Ani słowem nie zająknął się jednak, że za to pracują w niedzielę, zresztą, dłużej i wydajniej niż reszta kołchoźników. Na zakończenie postawił wniosek o wykluczenie adwen­tystów ze społeczności kołchozowej. A to oznaczało, że muszą oni opu­ścić swoje domy, zostawić ogródki i wyjechać z rodzinnej wsi. Dokąd? Jak żyć? Zaczynać wszystko od początku?… Braci niepokoiło wiele pytań, na które nie znajdowali na razie odpowiedzi.
Nagle niebo zachmurzyło się, zapadły ciemności. Kołchoźnicy wpa­dli w popłoch. Groźny głos przewodniczącego stracił na sile i pewności, zarzuty już nie sypały się tak obficie. Na dworze rozszalała się nawałnica. Wichura zrywała dachy domów. W niedokończonym budynku, gdzie sądzono adwentystów, nie było jeszcze okien i drzwi, wiatr porwał ze stołu czerwone płótno wraz ze wszystkimi dokumentami i poniósł je w niezna­ nym kierunku. Kołchoźników ogarnęła panika, biegali przerażeni, rozbi­ jając się jeden o drugiego. Dopiero po dłuższym czasie opamiętali się i roz­biegli do domów. Już nie żałowali, że nie zdążyli przegłosować wyklucze­nia adwentystów ze społeczności kołchozu, cieszyli się, że uszli z życiem. Nigdy więcej nie czynili wierzącym wyrzutów, że ci święcą sobotę.

* * *
Był piękny sobotni poranek. Świeciło słońce. Kwitły jabłonie, roz­kwitały wiosenne kwiaty. Po deszczu trawa była świeża i soczysta. Roz­śpiewały się ptaki. W domach wierzących, którzy święcili dzień sobotni, było czysto i schludnie. Ale ich serca wypełniła trwoga. Wczoraj przewodniczący kołchozu osobiście odwiedził domy adwentystów, uprzedzając ich, że jeżeli nie przyjdą do pracy w sobotę, zostaną aresztowani i postawieni przed sądem. Pomimo gróźb żaden z braci nie poszedł do pracy. Tego dnia wstali o świcie i zwrócili się w modlitwie do „Tego, od którego nadchodzi pomoc”, składając wszystkie smutki u stóp Pana i w pokorze oczekując rozstrzygnięcia swego losu. Nagle ulica wypełniła się krzykiem, hałasami, rozległy się przerażone głosy, płacz i zawodzenie. Kołchoźnicy biegli do ra­dy wiejskiej. Bracia pomyśleli, że w radzie zebrano aresztowanych adwen­tystów i niedługo milicja przyjdzie po resztę. Ale chodziło o co innego. W siedzibie rady leżał bez życia przewodniczący kołchozu. Czyścił broń myśliwską i niechcący strzelił sobie w serce.
„Wobec ucisku ubogich, wobec j ęku biednych teraz powstanę, mówi Pan. Zgotuję zbawienie temu, kto pragnie” (Ps. 12,6).

CUDOWNE WYBAWIENIE OD ŚMIERCI

W1944 roku wieś Tarasowka została wyzwolona, front przesunął się poza jej granice. Po wypędzeniu Niemców we wsi ogłoszono mobilizację. Sześciu naszych braci stawiło się do punktu zbornego. Poinformowali dowódców, że są adwentystami dnia siódmego i nie mogą posługiwać się bronią ani zabijać ludzi.
Przekonywano ich, że trwa wojna, straszono konsekwencjami, ale bracia nie bali się gróźb. Odebrali suchy prowiant i wy­ruszyli na miejsce przeznaczenia bez broni. Kiedy szli przez pole, nagle wyrósł przed nimi młody mężczyzna, który zapytał ich: „Bracia, dokąd idziecie?” Wyjaśnili, że dostali rozkaz, by stawić się w sztabie na pierwszej linii frontu. Nieznajomy spojrzał na zegarek i powiedział, że jest póź­no i w sztabie nikogo nie zastaną. Poradził, by wrócili do domów, przeno­cowali tam, a rano jeszcze raz zgłosili się w punkcie zbornym, po czym zniknął równie nagle, jak się pojawił.
Bracia zrozumieli, że był to anioł Pański, posłuchali jego rady i wrócili do domów.

Następnego dnia stawili się na miejscu zbiórki i opowiedzieli o nie­zwykłym zdarzeniu. Ale jedyną odpowiedzią, jaką usłyszeli, były krzyki i pogróżki, później polecono im zameldować się u prokuratora. Młody prokurator wysłuchał opowieści o spotkaniu z nieznajomym i powiedział: „Groziła wam śmierć, ale Bóg was uratował. Nie bójcie się.
Dostaniecie każdy po dziesięć lat, potem wyjdziecie na wolność”.

PRZEŻYCIA BRATA LEWONA

W małym zborze w Erewaniu, który liczył pięćdziesięciu członków, dziesięciu braci zostało aresztowanych. Po dziesięcioletnich wyrokach tylko dwóch wróciło. Reszta zaginęła bez śladu. Rodziny do dziś nie wiedzą, gdzie przestały bić ich serca i gdzie pochowano ich ciała. Tylko Ojciec Niebieski wie, gdyż w Jego księdze zapisany jest los każdego dziecka Bożego.
Brat Lewon, po powrocie z obozu, opowiedział nam taką historię:
12 lutego 1938 roku zostałem aresztowany i skazany na dziesięć lat łagru. W tym łagrze więźniowie pracowali przy zbiorze bawełny. Praca była ciężka, wyżywienie nędzne, towarzystwo współwięźniów zepsute do szpiku, a ja miałem jeszcze stoczyć walkę o prawo do święcenia dnia sobotniego. Praca ponad ludzkie siły i złe wyżywienie spowodowały, że więźniowie podnieśli bunt. Odmówili wyjścia do pracy. Wydano rozkaz, aby tych, którzy nie chcą pracować, natychmiast i bez sądu rozstrzelać.
Powiedziałem komendantowi, że nie mogę pracować w sobotę z powodu moich przekona ń religijnych. Komendant, człowiek okrutny i bezwzględny, zagroził mi rozstrzelaniem. Odrzekłem, że jestem na to przygotowany i pozostanę wierny Bogu do śmierci. Wrzucono mnie do karce ru. Tam zetknąłem się z ludźmi niewiarygodnie zepsutymi i strasznymi, jakich jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Kiedy wrzucono mnie do celi, natychmiast zostałem tam poddany rewizji. Zbrodniarze zabrali mi wszystko, co przedstawiało dla nich jakąkolwiek wartość. Chleb oddałem im sam, bo zagrozili, że mnie zabiją. Tak było przez rok: każdej soboty grożono mi rozstrzelaniem i wtrącano do karceru, gdzie siedziałem o głodzie i chłodzie. Podupadłem na zdrowiu, zacząłem chorować, nogi mi puchły i nie mogłem pracować.
W najtrudniejszych chwilach lagrowego życia zwracałem się w modlitwie do Boga, a On nigdy nie zostawił mnie bez pomocy i słowa nadziei. Po modlitwie zawsze wstawałem z nowymi siłami i z pokojem w ser­cu. Jedna z Jego obietnic od razu wypełniła się w moim życiu. Pan obudził współczucie obozowego lekarza, który umieścił mnie w szpitalu i bardzo się mną opiekował. Kiedy wyzdrowiałem, przeniesiono mnie do innego łagru. Tam znowu rozpocząłem walkę o prawo do przestrzeganie soboty — powtórzyły się groźby, karcery, katorżnicza praca i straszne towarzy­stwo zbrodniarzy.
Pewnej soboty, kiedy się myliśmy, jeden z więźniów tak mnie pchnął, że upadłem na posadzkę i dotkliwie się potłukłem. Więzień wrzeszczał na całe gardło:
— Ty, leniu śmierdzący! Nie plącz mi się pod nogami! Nie chce ci się pracować, co?!
Inny z więźniów ujął się za mną:
— Sam jesteś leń, złodziej i morderca! Siedzisz tu za ciężkie prze­ stępstwa — krzyczał. — On nic nikomu nie zrobił, cierpi za wiarę. Ale nawet w tej beznadziejnej sytuacji jest wierny Bogu, nie boi się żadnych konsekwencji. Zostaw go w spokoju, bo będziesz miał ze mną do czynie nia!
Tak mijały lata — w nieustannym trudzie i walce. Zacząłem choro­wać, stałem się niezdolny do pracy. Zwolniono mnie jako inwalidę. Była wojna. Nie miałem pieniędzy i nawet kawałka chleba. Nie wiedziałem, kogo prosić o pomoc, jak dostać się do swoich, do domu. Od kilku dni nie miałem nic w ustach i całkiem opadłem z sił. Zwróciłem się do Ojca Nie­bieskiego z taką modlitwą: „Ty wiesz, Boże, że jestem głodny i w sytuacji bez wyjścia.

Przecież nie zostawiałeś mnie bez opieki przez te dziesięć lat obozowego życia.
Wejrzyj na swoje biedne dziecię także i w ten niełatwy czas!”

Stałem i modliłem się. W pewnej chwili zobaczyłem, że po ziemi, koło moich stóp, wiatr przerzuca jakieś papiery. Przyjrzałem się im — były to kartki na chleb! O święta Boża łasko! Pan nakarmił mnie i teraz mogłem spokojnie czekać, kiedy moja siostra, w odpowiedzi na list, który do niej wysłałem, przyśle mi pieniądze na powrót do domu.
Nareszcie po dziesięciu latach znalazłem się w rodzinnym mieście, ale nie pozwolono mi tam zamieszkać. Musiałem osiedlić się na wsi. Kiedy bracia wracali z łagrów, czekały na nich żony, wierne i niezastąpione towarzyszki życia, które przez te wszystkie lata modliły się o szczęśliwy dzień ich powrotu. Ja nie miałem tego szczęścia. Żona mnie porzuciła i wy­ szła za mąż za innego mężczyznę. Syn zginął pod kołami samochodu. Zostałem sam, z raną w sercu i poczuciem krzywdy. Pocieszenie znajdowałem w modlitwie i Słowie Bożym. W tych trudnych chwilach Pan pokrzepił mnie we śnie. Przyśnił mi się anioł, który tak przemówił do mnie: „Lewonie, nie lękaj się! Kiedy byłeś w łagrze, ja też byłem z tobą, byłem wszędzie, gdziekolwiek się znalazłeś. Znam wszystkie twoje smutki i pragnienia. Nie martw się więcej i nie poddawaj zwątpieniu, poszukaj braci i odwiedź ich”. Zrobiło mi się raźniej na duszy. Stopniowo rany się zabliźniały, a ja znalazłem radość w obcowaniu z ludem Bożym”.
„Do świętych zaś, którzy są na ziemi: To są szlachetni, w nich mam całe upodobanie” (Ps. 16,3).

 

BOŻA POMOC W TRUDNYCH CHWILACH

W Moskwie mieszkaliśmy niedaleko Wszechzwiązkowego Biura Kościoła. W dzień i w nocy przychodzili do nas bracia, którzy przyjeżdża­li do Moskwy z różnych stron kraju. Którejś nocy rozległ się dzwonek do drzwi. Otworzyłam. W progu stał mężczyzna, bardzo wychudzony i źle ubrany, ale twarz miał pogodną, szczerą i otwartą. Domyśliłam się, że jest to jeden z naszych braci byłych więźniów i nie pytając, skąd przyjechał i jak się nazywa, zaprosiłam go do mieszkania, proponując pomoc. Popa­trzyłam na ręce brata. Były tak chude, że przez cienką skórę widać na nich było każdą najdrobniejszą kosteczkę. Brat musiał rano wyjechać, więc nie kładliśmy się spać i spędziliśmy noc na słuchaniu jego opowieści.
W1939 roku brat ten otrzymał wyrok za agitację religijną, został ska­zany na trzy lata zesłania na Syberię. Kiedy trochę się oswoił z nowym miejscem, zaprosił do siebie rodzinę. Założyli małe gospodarstwo. Kupili krowę, kury, zaczęli uprawiać niewielkie poletko. Przypadkowo brat do wiedział się, że po drugiej stronie rzeki mieszka grupka wierzących. Któ­regoś piątku, po pracy, poszedł tam i, ku swojej wielkiej radości, odnalazł braci adwentystów. Od tej pory często ich odwiedzał i razem pokrzepiali się Słowem Bożym.
Pewnego razu, po zakończeniu dnia świętego, brat spieszył do do­ mu, bo następnego dnia musiał stawić się w pracy. Padał deszcz, zaczęła się burza. Rzeka wrzała jak kipiący kocioł. Na brzegu nie było promu ani łódki. Kto miałby odwagę pływać w taką noc po rozszalałej wodzie? Sytuacja wydawała się beznadziejna, rano brat musiał zameldować się w pracy. W tamtym czasie za złamanie dyscypliny pracy groził sąd, a brat na do­miar złego był zesłańcem, z takimi pracownikami postępowano ze szcze­gólną surowością. Brat ukląkł na brzegu wzburzonej rzeki i zaczął się go­rąco modlić. Kiedy podniósł się z klęczek, zobaczył przed sobą łódka, ko­łyszącą się na fałach. Zrozumiał, że jest to Boża odpowiedź na jego modli­twę i bez lęku wsiadł do łódki.
Czyjaś niewidzialna ręka odepchnęła łódkę od brzegu i łódka pomknęła po wzburzonej rzece. Wioseł nie było, ale i tak niewiele by pomogły przy tej pogodzie.

Łódka unosiła się na falach jak piórko i szczęśliwie dobiła do brzegu.
Wkrótce władze dowiedziały się o jego wizytach za rzeką. Brat został aresztowany i skazany na dziesięć lat więzienia. Zesłano go do łagru. Rozłączony z rodziną i braćmi, znalazł się w otoczeniu zbrodniarzy i pospolitych przestępców.
Wybuchła wojna. W łagrach zbierały śmiertelne żniwo choroby i głód. Z wyczerpania brat całkowicie stracił siły. Pewnego razu, w sobotę, znajdując się w miejscu odosobnienia, brat ukląkł i poprosił Boga, żeby pokrzepił go w ciężkiej sytuacji, kiedy jego siły duchowe i fizyczne słabły.
W tej samej chwili usłyszał dziwny szum, jak gdyby z góry coś spa­dało na ziemię. Otworzył oczy i ujrzał wędzoną rybę. Podniósł głowę i zo­baczył na niebie szybko oddalającego się ptaka. Więzień przypominał so­bie tamtą cudowną noc, kiedy dokoła szalała burza, a Anioł Boży sterował łódką, w której on płynął na drugi brzeg. Pan kolejny raz wysłuchał jego modlitwy. „Oto oko Pana jest nad tymi, którzy się go boją, nad tymi, któ­rzy spodziewają się łaski jego, aby ocalić od śmierci dusze ich i podczas głodu zachować przy życiu” (Ps. 33,18.19).
Brat podziękował Bogu za pomoc, a także za to, że w sobotę Pan ze­słał mu nie surową, lecz wędzoną rybę. „Bóg pamiętał — dodał brat — że w tym dniu nie mógłbym sobie ugotować jedzenia”. Brat jeszcze raz otrzy­mał w podobny sposób surową rybę, ale stało się to innego dnia, już nie w sobotę.
Pamiętamy, jakkruki przynosiły jedzenie prorokowi Eliaszowi. W po­ zbawionych nadziei chwilach życia Pan czyni takie same cuda, jakie czynił przed wiekami, w czasach biblijnych. Musimy tylko w nie wierzyć i starać się je dostrzegać.
Tak minęła noc i trzeba się było żegnać z naszym drogim bratem, który wzmocnił nas duchowo, opowiadając o swoich cudownych doświadczeniach.
WE MGLE
„Powierz Panu drogę swoją, zaufaj Mu, a On wszystko dobrze uczy­ni” (Ps. 37,5).
Gdyby przypadkowy przechodzień zajrzał w okna małego domku na peryferiach miasteczka, nad urwiskiem, zapewne pomyślałby, że ma się tam odbyć jakaś uroczystość i rodzina czeka na gości. W domu panował niezwykły porządek, każdy kąt lśnił czystością, każda rzecz znajdo­wała się na swoim miejscu. Młodzi małżonkowie wraz z czwórką dzieci i babcią byli odświętnie ubrani, a na ich twarzach malował się pokój i radość. Podobny obrazek moglibyście zobaczyć w domu każdego dziecka Bożego. „Pamiętaj o dniu sobotnim” — tak bowiem brzmi nakaz Boży, a ci, którzy są posłuszni Jego głosowi, już na początku tygodnia tak planują swój czas pracy i podróży, aby w sobotę pozostawać w spokoju, jak świę­te niewiasty, o których Biblia tak powiada: „…Przez sabat zaś odpoczywa­ły według przykazania” (Łuk. 23,56).
Kiedy zachodzące słońce śle swe pożegnalne blaski ziemi, dzieci Boże śpiewem i modlitwą dziękczynną witają święty dzień spokoju i odpocz- nienia. Z niebios spływa na ziemię sobotni pokój, biorąc we władanie tych, którzy noszą pieczęć Bożą: czwarte przykazanie.
Pieśni śpiewali także najmłodsi. Po odczytaniu wybranego fragmen­ tu Słowa Bożego i modlitwie rodzice ucałowali swoje pociechy, życząc im spokojnej nocy.
Wieczorna mgła miękko otulała ziemię. Rok 1960 dobiegał końca. Anna i Michaił Kułakowowie szli pustymi ulicami miasta, wspominając mijający rok. Nie gładkimi drogami przyszło im chodzić w tym czasie.
Na ich drodze życia piętrzyły się skały doświadczeń. Dom modlitwy został zamknięty, nabożeństwa odbywały się w prywatnych mieszkaniach. Nie można też powiedzieć, by wierzący czuli się bezpiecznie, w ich domach dokonywano nagłych i częstych rewizji. Władze nie przestawały się interesować Michaiłem.

Wiele razy w ciągu tego roku Michaił mógł do­świadczyć dowodów cudownej Bożej interwencji i opieki Jego aniołów. Kiedy wygłaszał kazanie w jednym miejscu, szukano go akurat gdzie indziej. Wzrok prześladowców go omijał. Rok odchodził w przeszłość. Anna i Michaił zastanawiali się, co im przyniesie nowy rok. Młode serca tęskni­ły do wolności. Myśli wybiegały w przyszłość. Oboje marzyli o nadejściu takiego czasu, kiedy będzie można bez przeszkód głosić powtórne przyj­ście Jezusa Chrystusa. Mogą pracować jeszcze więcej, zrezygnować z wy­ gód, których i tak prawie nie mieli, nieść jeszcze większe ciężary, wiele, sobie odmówić, by tylko mieć możliwość swobodnego, niezakłócanego przez władze, głoszenia Dobrej Nowiny.
Tak rozmawiając i układając plany na przyszłość, niepostrzeżenie dotarli do celu. Z powodu nieustannych wizyt milicji i innych szykan bracia zbierali się w pięciu różnych miejscach. Wierzących bez przerwy czymś nękano, prześladowania przybierały na sile i okrucieństwie. Ataki na łamach prasy, pogróżki, obelgi, zwolnienia z pracy były na porządku dziennym. Bracia niezwykle cenili spotkania modlitewne, które dodawały sił, odwagi i wzmacniały na duchu w tym jakże trudnym dla wszystkich czasie.
Po spotkaniu adwentyści rozeszli się. Mgła zgęstniała, na odległość wyciągniętej ręki nie było nic widać. Małżonkom wydawało się, że idą znaną drogą, ale niedaleko domu zabłądzili i długo nie wiedzieli, gdzie są.

* * *
Z małego domku na peryferiach miasta niosły się dziecięce głosiki. Dzieci śpiewały ulubione pieśni: „Mój Chrystus Zbawca za mnie zmarł”, „Tam z wysokości niebios patrzy Ojciec nasz”. Kiedy zaśpiewano „Zmęczyłem się, ześlij pokój”, duże, śliczne oczy Miszeńki zaczęły się robić coraz mniejsze, aż w końcu się zamknęły. W jego ślady poszła i Maszeńka. Babcia ułożyła dzieci do łóżek i usiadła, żeby porozmawiać z Pawlikiem i Linką. Ich rozmowę przerwało głośne dobijanie się do drzwi. Dzieci przestraszyły się. Wiedziały, że mama i tata, a także ludzie, którzy często ich odwiedzali, nigdy tak głośno nie pukają. Znali ten groźny stuk. Nie tak dawno, jesienią, tuż po rozpoczęciu dnia świętego, do domu przyszli milicjanci, szukali taty. Mama otworzyła drzwi nieznajomym panom, którzy chodzili po całym domu, zaglądali pod łóżka, otwierali szafy. Może to są ci sami straszni panowie, którzy wtedy grozili rodzicom, krzyczeli na nich, których dzieci bardzo się bały? Babcia spytała: „Kto tam? Czego chcecie?” Nieproszeni goście zażądali natychmiastowego otwarcia drzwi. Babcia wyjaśniła, że gospodarzy nie ma w domu, jest sama z dziećmi i nie otworzy. Przybysze nie przestawali się dobijać. Babcia poprosiła, żeby podeszli do okna, odsunęła firankę, by mogli zobaczyć, że w domu nikogo więcej nie ma.
— Skąd mogę wiedzieć, kim jesteście i jakie są wasze zamiary, dobre czy złe, jakże mogę was wpuścić do domu — tłumaczyła babcia.
Obcy nie chcieli odejść, zaczęli grozić:
— Pójdziemy do sąsiadów, sprowadzimy świadków, będziecie musieli otworzyć.
Babcia i dzieci usłyszeli odgłos oddalających się kroków. Pies prze­ stał ujadać. Wszystko ucichło. Babcia podeszła do biblioteczki, otworzyła ją i zamyśliła się. Wiele pięknych książek zabrano im podczas kolejnych rewizji, czy zabiorą i te ostatnie? W biblioteczce stały różnojęzyczne Bi­ blie. Obcy mogli wrócić i siłą wedrzeć się do domu. Co ukryć, gdzie? W takim napięciu trudno jest podejmować decyzje, zastanawiać się, co byłoby lepsze, jak należało postąpić.

Za książkami, tuż przy ściance biblioteczki, babcia zobaczyła zwinięte w rulonik lekcje szkoły sobotniej, przepisane na maszynie, a także psalmy. Nie namyślając się ani chwili, wrzuciła to wszystko do pieca.

Przez cały czas biegał za nią Pawlik, prosząc, by schowała również pudełeczko, które dostał od tatusia. Chłopczyk bał się, że tatę mogą zabrać po drodze, a wszystko, co się z nim wiązało, było dla malutkiego serduszka niezmiernie drogie. Babcia nie miała głowy do pude­łeczka, nakazała Pawlikowi, żeby się uspokoił. Chłopczyk odłożył pude­łeczko. Z poważnym miną poprosił babcię i siostrzyczki: „Uklęknijmy i po­ módlmy się za tatusia, żeby go po drodze nie aresztowali”. Po policzkach dzieci płynęły łzy, ich głosiki drżały. Płomienna dziecięca modlitwa jak wonne kadzidło wzniosła się ku niebu.
Znów zaszczekał pies. Mężczyźni wrócili w towarzystwie świadków i jeszcze mocniej zaczęli walić w drzwi. Babcia wyszła do sieni i ostrym, zdecydowanym tonem oświadczyła:
—Nikomu nie otworz ę. Przyjdzie gospodarz, to z nim porozmawiacie.
Klnąc i grożąc, intruzi odeszli. Pies żegnał ich, głośno ujadając.
Tymczasem gospodarze dalej błądzili, nie mogąc znaleźć drogi. Krą­żyli wokół domu i nie mogli do niego trafić. Długo szczekał pies w ślad za nieproszonymi gośćmi, którzy narobili tyle hałasu i pobudzili sąsiadów. Anna i Michaił nareszcie skierowali kroki we właściwym kierunku. Roz poznali szczekanie psa.
— Dlaczego wcześniej nie poszliśmy tędy, już dawno bylibyśmy
w domu — dziwiła się Anna.
Zmęczeni, ale szczęśliwi weszli do domu, opowiadając, jak błądzili, nie mogąc znaleźć drogi. Babcia relacjonowała im niedawne wydarzenia, nie mogąc sobie darować, że spaliła maszynopisy lekcji i psalmy. Michaił uspokoił ją:
— Napiszemy jeszcze raz. Gorzej by było, gdyby je znaleźli.
Dwoje młodszych dzieci już spało. Nie zaniepokoił ich hałas ani mgła.
Pawlik nie zwierzył się ze swoich obaw. Cieszył się, że tata szczęśliwie wrócił do domu…
Żarliwe modlitwy dziękczynne za cudowne ocalenie płynęły do nie­ ba z ust i serc rodziny Anny i Michaiła Kułakowów, mieszkańców małego domku nad urwiskiem, na peryferiach miasta. „Anioł Pański zakłada obóz wokół tych, którzy się go boją, i ratuje ich” (Ps. 34,8).

DWAJ MŁODZIEŃCY ZACHOWUJĄ WIERNOŚĆ PANU

„Zbliżyłeś się do mnie, gdy cię wzywałem. Mówiłeś: Nie bój się!” (Tr. 3,57). Jaków i Iwan Dmitrijenko byli jeszcze chłopcami, kiedy los wyrwał ich z rodzinnego gniazda, z Tarasowki. Zostali skazani za przekonania re­ligijne i zesłani do łagrów.
Obaj zostali wychowani w gotowości do zmierzenia się w każdej chwili z trudami i niewygodami, które w tamtych latach stały się udzia­łem wszystkich chrześcijan. Od dzieciństwa znali Pismo Święte, podob­ nie jak młody Tymoteusz, o którym apostoł Paweł tak pisze: „I ponieważ od dzieciństwa znasz Pisma Święte, które cię mogą obdarzyć mądrością ku zbawieniu przez wiarę w Jezusa Chrystusa” (2 Tym. 3,15).
W łagrze bracia Dmitrijenko nie mieli możliwości korzystania z Bi­blii, ale dobrze znali zasady prawdy. W dawnych czasach młodzi jeńcy babilońscy, Daniel i jego przyjaciele, zostali poddani próbie wiary i wy­trwałości. Podobne doświadczenia mieli teraz przejść nasi młodzi bracia więźniowie.
O babilońskich jeńcach Duch Proroctwa daje takie świadectwo: „Żadne siły nie były w stanie zmusić ich do złamania tych zasad, które zostały przyswojone w młodości, kiedy badali Słowo Boże i działalność Pana” (Ellen White, Prorocy i królowie).
Była wojna. Zdobycie pożywienia stanowiło w tym czasie problemem dla każdego człowieka, cóż dopiero dla więźnia. Na cały dzień, wypełniony katorżniczą pracą, więźniowie otrzymywali niewielki kawałek chleba złej jakości.

Pewnego razu do obozu przywieziono ryby. Wszyscy bardzo się ucieszyli. Ryba nazywała się sum. Takiej ryby Jaków i Iwan nigdy nie widzieli. Przez ich rodzinną Tarasowkę przepływała rzeka, ale ryby, któ­re chłopcy łowili, były czyste, to znaczy zgodne z Bożymi zaleceniami, dotyczącymi pokarmów czystych i nieczystych: „Wszystko zaś, co nie ma płetw i łusek w morzach i w rzekach, wszystko co się roi w wodzie, wszystkie istoty żywe, które są w wodzie, będą dla was obrzydliwością” (III Mojż. 11,10).
Bracia przypomnieli sobie objawienie apostoła Piotra, kiedy zszedł przed nim przedmiot z nieba, a głos mu powiedział: „Wstań, Piotrze, za­bijaj i jedz!” Apostoł odrzekł: „Przenigdy, Panie, bo jeszcze nigdy nic ska­lanego i nieczystego nie jadłem” (Dz. 10,14). Potem apostoł zrozumiał, że to objawienie odnosi się do pogan, których nie powinno się więcej uwa­żać za nieczystych i że Pan wcale nie odwołał zakazu, zabraniającego spo­żywania pokarmów nieczystych. Chłopcy wiedzieli też, co Paweł mówił
0 pokarmach: „Bo wszystko, co stworzył Bóg, jest dobre, i nie należy odrzucać niczego, co się przyjmuje z dziękczynieniem: albowiem zostają one
poświęcone przez Słowo Boże i modlitwę”, (l Tym. 4,4.5).
Jaków i Iwan nie mięli pojęcia, czy dostarczona do obozu ryba ma łuskę i płetwy, czy została dopuszczona przez Pana do spożycia i poświad­czona Jego Słowem. Nie mieli kogo o to zapytać, nikt tu nie znał odpowie­dzi na ich pytanie. Ludzie wyśmieliby ich. Do obozowej kuchni więźnio­ wie nie mieli prawa wstępu, nie mogli więc zobaczyć ryby i stwierdzić, czy mogą ją jeść. Postanowili, że nie będą spożywać żywności, wobec któ­rej mieliby chociaż cień wątpliwości. Postarają się szukać odpowiedzi u sa­mego Pana. Rozpoczęli post i gorąco się modlili.
Jeszcze tej nocy Jaków miał sen: Oto stoi na dziedzińcu obozowym
1 spogląda w niebo. Z nieba na niewidzialnej linie opuszcza się na ziemię list. Jest coraz niżej. Wreszcie trafia do jego rąk.
Na kopercie jest napis:
„List z niebia ńskiego miasta”. Jaków otwiera go i czyta: „Ta ryba jest nie­czysta”.
Była to odpowiedź na modlitwę, przyszła od Pana. Za wierność Pan nie zostawił chłopców w niewiedzy, dał im odpowiedź, której szukali. Te­raz nie mieli wątpliwości, że sum nie nadaje się do jedzenia, i postanowili poprzestać na skromnej porcji chleba, by nie zanieczyszczać duszy i ciała niewłaściwym pokarmem.
Jeszcze tego samego dnia komendant obozu poprosił ich do siebie, położył przed nimi kilka bułek i powiedział: „Jedzcie, chłopcy, ile chcecie. A to, czego nie zjecie, zabierzcie ze sobą, no i przychodźcie tu do mnie codziennie”.
„Nie będą zawstydzeni w złym czasie, a w dniach głodu będą nasy­ ceni” (Ps. 37,19).
Podobnie jak jeńcy babilońscy, nasi młodzi więźniowie zachowali wierność Panu. Wiele razy przychodziło im jeszcze dawać dowody swej wierności, i to niejednokrotnie z narażeniem życia.
Bracia Dmitrijenko postanowili, że bez względu na okoliczności i gro­żące konsekwencje zawsze będą wierni Panu. Komendant dokładał sta­rań, by odwieść ich od wyznawanych poglądów. Dowodził im, jakoby z na­ ukowego punktu widzenia, że błądzą, uprzedzał, że w łagrze nie wolno ustanawiać własnych praw, a za łamanie obowiązujących tu praw obozo­wych grozi im dodatkowy wyrok. Ale braci nic nie mogło zachwiać w wie­rze. Byli głęboko przekonani, że prawo Boże jest ponad prawem ustano­ wionym przez człowieka. Groźby komendanta nie odnosiły skutku.
Nadeszła sobota. Bracia nie wyszli do pracy. Do baraku wkroczyło kilku funkcjonariuszy służby obozowej, którzy siłą powlekli ich na stano­wisko pracy. Przyprowadzono dużego, specjalnie szkolonego psa i zaczę­to szczuć go na chłopców.
Zbiegli się więźniowie i strażnicy. Wydawało się, że za chwilę dojdzie do krwawej jatki. Gapie byli pewni, że kiedy pies rzuci się na chłopców, ci natychmiast wyrzekną się wiary i przystąpią do pracy.

Instruktor nakazał psu zaatakować braci, którzy stali spokojnie, nie czuj ąc lęku, podobnie jak biblijni chrześcijanie. Pies pobiegł, zatoczył duże koło, wrócił i zaczął się wpatrywać w oczy swojego pana, oczekując na­ grody. Instruktor złościł się, bił psa i wydawał kolejne polecenia. Pies znów biegł, zataczał koło, wracał, siadał i patrzył instruktorowi w oczy, jakby chciał mu powiedzieć: „Ludzie, okrutni ludzie, czy wam nie żal niewinnych dzieci?” Wszystkie próby szczucia psa na chłopców skończyły się niepowodzeniem. Zwierzę oskarżało ludzi.
Doświadczenia młodych więźniów, Jakowa i Iwana, przypominają przeżycia Daniela i jego przyjaciół, którzy pozostali wierni Panu, a On oddał im chwałę przed ludźmi, ujmując się za nimi. „Zasłona, która od­dziela świat widzialny od niewidzialnego, będzie odsłonięta i cudowne dzieła będą ujawnione dopiero wtedy, kiedy troska Boga będzie widocz­ na w świetle wieczności: zobaczymy ten udział, który mieli aniołowie w na­ szym życiu. Zjawiali się w szatach, które lśniły jak błyskawica lub przy­chodzili do ludzi w szatach wędrowców. Przyjmowali gościnę, towarzy­szyli podróżnym, których dosięgła noc. Niszczyli zamysły morderców, odwracali uderzenia wrogów” (Ellen White, Wychowanie).

PODSTĘPNY PLAN ZOSTAJE WYKRYTY

Gazety często pisały, że wierzący składają swoje dzieci w ofierze. Podobne zarzuty stawiano pierwszym chrześcijanom.
Pewnego razu jedna z sióstr jechała pociągiem. W przedziale, naprzeciw niej, siedziało młode małżeństwo z sześcioletnią córeczką. Z rozmowy siostra domyśliła się, że jej towarzysze podróży są lekarzami. Dziew­czynka siedziała i o czymś intensywnie myślała, po czym zwróciła się do oj­ca z pytaniem:
— Tato, skąd wzięli się ludzie? Ty, mama, wujkowie, ciocie, ja? Powiedz, skąd myśmy się wzięli?
Ojciec nie odpowiedział córce, ale zwracając się do naszej siostry stwierdził:
—No widzi pani, o ile ż łatwiej jest wierzącym wyjaśniać te zawiłe kwestie.
Odpowiadając na naiwne dziecięce pytanie, otworzyliby Biblię, prze­ czytali jakiś fragment i wszystko stałoby się jasne. A my musimy prowa­dzić dziecko po labiryntach teorii ewolucji, której sami dobrze nie znamy i nie rozumiemy, bo często jest ona poddawana krytyce i zmieniana. Prze­cież takie dziecko z naszych pokrętnych odpowiedzi nic nie zrozumie.
Zanim siostra zdążyła odpowiedzieć, do rozmowy włączyła się żona lekarza:
— Co ty za głupstwa wygadujesz! Wiesz, kim są ci wierzący? Co to za ludzie? Przecież oni składają w ofierze własne dzieci, palą je na stosach… To fanatycy… ciemnogród!…
Ta scenka rozegrała się w 1961 roku na Ukrainie, w obwodzie tarno-polskim.
Mąż jednej z sióstr był niewierzący, z furią tępił naukę Chrystusa. Ale w pracy zarzucano mu, że nie ma wpływu na żonę. Mówiono, że to nie jest w porządku, aby mąż był partyjny, a żona wierząca. Tłumaczył, że próbuje wychowywać żonę, nawet ją bije, ale to nic nie pomaga. Żona nie chce się wyrzec wiary. Mąż prosił o radę, bo nie wiedział, co ma dalej ro­bić. Radę otrzymał i wkrótce z niej skorzystał.
W piątek wieczorem, kiedy nasza siostra poszła na nabożeństwo, jej mąż wysłał ich sześcioletniego synka Kolę po papierosy. Młoda kobieta, która stała przy kiosku, zapytała chłopca:
Po co ci papierosy? Czyżbyś już palił?
Tata mnie wysłał, ja nie palę — odpowiedział Kola.
A gdzie jest twoja mamusia, dlaczego to ona nie przyszła po pa pierosy?
Dzisiaj jest piątek i mama jest na nabożeństwie — z naiwnością dziecka wyjaśnił Kola.
A jak masz na imię?Kola.

To bardzo ładne imię. A może chciałbyś, Koleńka, przejechać się
samochodem? Spójrz, tam stoi mój samochód. Pojeździmy sobie trochę,
a potem odwiozę cię do domu.
Nie zajmie nam to dużo czasu, tatuś nie będzie się gniewał.

Chłopczyk chętnie się zgodził, bo dzieci lubią jeździć samochodem. Nowa ciocia była taka miła. Samochód pojechał prosto na milicję. Tam zanotowano nazwisko chłopca i miła ciocia pojechała z nim na dworzec.
Ciociu, dlaczego mnie nie odwozisz do domu? Tata czeka na papierosy, jeżeli zaraz nie wrócę, będzie krzyczał, może mnie nawet zbić.
Tata sam sobie kupi papierosy. On wie, dokąd jedziesz, nie będzie krzyczał.
A mama? Chcę do mamy! Puśćcie mnie, chcę do mamy, do ma my!…
Dziecko zaczęło głośno płakać.
Kolę odwieziono do Charkowa i umieszczono w domu dziecka.
Oto, jaką „radę” otrzymał człowiek, który chciał wychować wierzącą żonę. A on wypił na odwagę i poszedł na nabożeństwo. Właśnie trwało kazanie. Wywołał żonę i spytał o syna. Żona wyjaśniła mu, że Kola został w domu i miał czekać na ojca. Mąż powtórzył pytanie, tym razem głośniej. Żona poprosiła go, żeby się uspokoił i poczekał, aż skończy się nabożeń­stwo. Może Kola jest u sąsiadów? Obiecała poszukać go po nabożeństwie. Pijany mężczyzna krzyczał coraz głośniej: „Gdzie jest Kola? Gdzie jest mój syn? Co z nim zrobiliście? Złożyliście go w ofierze, spaliliście na stosie?! Bestie, fanatycy, ciemnogród! Zaczął rzucać kamieniami w okna domu modlitwy. Przybiegli milicjanci, którzy tylko na to czekali, obserwując przebieg wydarzeń. Pijany mężczyzna wciąż hałasował”.
Niedaleko domu modlitwy dopalało się ognisko. Rozpalili je mili­cjanci, miało posłużyć za dowód dokonanego przestępstwa. Podjechał sa­mochód, z którego wysiadł oficer śledczy. Wszystkich członków zboru zabrano na przesłuchanie.
Przesłuchania trwały kilka dni. Gazety rozpisywały się, jak to adwentyści dnia siódmego składają swoje dzieci w ofierze. Wytoczono im proces, w czym niemały udział miała prasa.
Po kilku miesiącach niepokoje wyciszyły się. Jedynie bólu matki nic nie mogło uśmierzyć. Dzień i noc płakała. Nie wiedziała, do kogo ma się udać po pomoc, co ma robić? Ufając Panu, modliła się o szczęśliwy po­wrót synka. Błagała Boga, żeby pozwolił jej odzyskać dziecko i zakończył poniewierkę swojego ludu.

* * *
Zbliżała się wiosna. Przyszedł marzec. Za wsią był duży staw. Go­ dzinami wysiadywali tam cierpliwi wędkarze. Brzegiem szedł sobie mały chłopczyk. Początkowo mężczyźni nie zwrócili na niego uwagi, na brze­gu cały czas kręciły się jakieś dzieci. Chłopczyk podszedł do nich: „Dzień dobry, czy dużo ryb złowiliście?” Zaskoczeni wędkarze odłożyli wędki i ze zdumieniem popatrzyli na chłopca.
Jeden z wędkarzy nieśmiało zapytał: „Kola? Czy to ty jesteś? Prze­cież ciebie złożyli na ofiarę, zabili, spalili na stosie… Czyżbyś zmartwych­wstał? Skąd się tu wziąłeś?”
Chłopiec był zaskoczony, nie wiedział, co odpowiedzieć. Nigdy nie słyszał o takich okrucieństwach, nie rozumiał, dlaczego wędkarze są tak zdziwieni i roztrzęsieni. Opowiedział, jak tata posłał go po papierosy, a ob­ca ciocia zaproponowała mu przejażdżkę samochodem, ale nie odwiozła go do domu, tylko na milicję, jak go częstowała cukierkami i jak potem znalazł się w Charkowie, w domu dziecka.
— Ale jak si ę stamtąd wydostałeś? — pytali zdumieni wędkarze.
— Bardzo tęskniłem za mamą. Codziennie płakałem i modliłem się.

— Potem uciekłem… Bardzo się bałem milicji, chowałem się, jak tylko zobaczyłem milicjanta. A potem wsiadłem do pociągu i przyjechałem… z prze siadką… — wyjaśniał mały Kola.
Wędkarze długo patrzyli za oddalającym się chłopcem. Szedł coraz szybciej, biegł. Bardzo chciał zobaczyć swoją mamę.
Ludzie burzliwie zareagowali na to wydarzenie. Czuli się oszukani. Do tego jeszcze ta nagonka w prasie… A biedna matka dziecka? Jakże jej musiało być ciężko. Jak ona to wszystko przeżyła? Komu wierzący zrobili co złego? Przecież żyli i pracowali najuczciwiej z całej wsi?
Oburzeni ludzie poszli do rady wiejskiej ze skargą. Wezwano przedstawicieli milicji, komitetu rejonowego oraz obwodowego komitetu wy­konawczego partii. Sprawa dotarła do Kijowa, potem do Moskwy. Ci, któ­rzy tak niezręcznie przeprowadzili zlecone im zadanie z „ofiarowaniem” zostali zdjęci ze stanowisk i przeniesieni do innej pracy.
Chłopca nie było w domu pół roku.
„Panie! Ty słyszysz pragnienia pokornych; wzmocnij serce ich; otwórz ucho Twoje, żeby dać sąd sierocie i prześladowanemu, aby nie straszył więcej człowieka na ziemi”.

NA BEZLUDNEJ WYSPIE

Iwana Opalnika powołano do wojska, służbę odbywał w Baku. Iwan pochodził z wierzącej rodziny. W jego wsi był zbór, w którym co sobotę odbywały się nabożeństwa. Iwan od dzieciństwa wychowywał się w środowisku ludzi wierzących. Teraz został poddany niełatwym próbom. Postanowił dochować wierności Panu we wszystkich okolicznościach i nadal święcić sobotę. Dowództwo wojskowe zabrało się za jego reedukację, ale starania te nie przyniosły rezultatu.
— Nie myśl sobie, że my tutaj, w wojsku, będziemy bawili się z tobą!
Jeżeli w sobotę nie stawisz się w pracy, zrobimy z tobą coś takiego, co ci
się nawet nie śniło — zagrozili „wychowawcy”.
Przyszła sobota. Pogróżki nie przeraziły Iwana. Wczesnym rankiem poprowadzono go na brzeg morza, wsadzono do łódki i wywieziono na jedną z wysepek. Tam wyrzucono go na brzeg. Na pożegnanie usłyszał:
— Niech twój Bóg cię tutaj napoi i nakarmi, bo my po ciebie nie wrócimy!
Iwan patrzył, jak łódka oddala się, aż wreszcie stracił ją z oczu. Był na skalistej wysepce sam ze swoim Bogiem.
Święty dzień upłynął mu na rozmyślaniach. Apostoł Jan też przebywał na bezludnej wyspie Patmos, tam Pan dał mu objawienie. Iwan zaczął sobie przypominać rozdział po rozdziale tej księgi. „Ten, który przechadza się pośród siedmiu złotych świeczników — powtarzał w my­ślach — widzi mnie w mojej samotności”. Potem przypomniał sobie po­ cieszenie dane siedmiu kościołom: „Znam twój smutek”. Iwan pomy­ślał: „I mój smutek On zna”. Wspomniał obietnice dane zwycięzcom. W księdze Objawienia apostoł opisał walkę pomiędzy światłością i ciemnością. Po ciężkiej walce zwycięzcy stoją na szklanym morzu i śpiewają pieśń Baranka i Mojżesza! „Ja też pragnę być wśród zwycięzców” — myślał Iwan.
Przespacerował się po wyspie. Była skalista i nieprzyjemna. Nic na niej nie rosło. Był tam tylko piasek i skały. Fale z hukiem rozbijały się
0 brzeg, od czasu do czasu nadlatywały mewy. Zbliżała się jesień, było
chłodno. Iwan miał na sobie tylko lekkie ubranie. Ukląkł i zaczął się modlić. Miał jedno pragnienie, jedną prośbę do Pana: pozostać Mu wiernym aż do końca, nie zawahać się w żadnej sytuacji. Jaki będzie koniec tego doświadczenia, nie wiedział, ale całą nadzieję pokładał w Panu.

Podniósł się z klęczek i nagle zobaczył, że na falach, niedaleko wyspy, unosi się kuter. Rybacy zobaczyli człowieka na bezludnej wyspie, spu­ścili szalupę i podpłynęli do niego:
— Skąd się tu wziąłeś i co tutaj robisz? — zaciekawili się.
Iwan opowiedział im o swoich przekonaniach religijnych i o tym, jak
1 dlaczego trafił na wyspę. Rybacy nic nie odpowiedzieli, odpłynęli do swo jego kutra.
Iwan ze smutkiem patrzył, jak szalupa się oddala. „Może nie trzeba im było mówić, za co zostałem tu zesłany? Może poczuli do mnie wrogość i dlatego tak szybko odjechali? Ale cóż innego mogłem im powiedzieć? Przecież cierpiałem za Jezusa i o Nim muszę świadczyć”.
Ale zobaczył, że łódka znów podpływa do wyspy. Rybacy zeszli na brzeg i położyli przed Iwanem suchary, konserwy oraz wodę do picia.
— Przy tej wyspie nigdyśmy nie łowili, tutaj nigdy nie było ryb. A dziś od rana całymi ławicami ciągnęły w kierunku wyspy, mamy piękny połów. To twój Bóg ci pomógł, a i nam pobłogosławił. Jedz, pożyw się, nie zostawimy cię na pastwę losu, będziemy ci przywozić żywność i wodę.
Następnego ranka Iwan znów zobaczył łódkę. Byli to jego koledzy z wojska.
—No i co, nakarmił cię ten twój Bóg? Napoił czystą wodą?”—zapytali.
— Nakarmił i napoił — radośnie zawołał Iwan. — Możecie się poczęstować, jeśli chcecie. I pokazał im swoje bogactwo.
Oficer był zdumiony cudownym wydarzeniem i wzruszony siłą wiary Iwana.
— Jeżeli twój Bóg tak ci pomaga, to pozostań wierny i służ Mu —odpowiedział.
Iwana już więcej nie szykanowano. Przeniesiono go do innej jednostki, gdzie szczęśliwie zakończył służbę w wojsku.

To jest rozdział z książki „Cierniste Drogi” A. i P. Macanowowów.